top of page
  • Zdjęcie autorabookove

451º Fahrenheita - poważne ostrzeżenie?



451º Fahrenheita to jedna z tych książek, o których długo nie słyszałam, a gdy w końcu usłyszałam, natychmiast zapragnęłam ją przeczytać. Książka opowiada o Montagu, który pracuje jako strażak – nie gasi jednak pożarów, lecz je roznieca, paląc książki wraz z domami, w których się znajdują. Literatura bowiem w świecie przedstawionym przez Raya Bradbury'ego jest zabroniona – czytanie a nawet posiadanie książek jest zbrodnią, którą trzeba tępić wszelkimi dostępnymi sposobami. A najlepszym z nich jest ogień.

Ale po kolei – do powieści podchodziłam z dobrym nastawieniem – dużo dobrego słyszałam o tej pozycji, co tłumaczy również dlaczego tak bardzo chciałam się z nią zaznajomić. Jednak przy pierwszych stronach towarzyszyła mi jedna myśl pt. „Co to za pseudointelektualny bełkot?”. Bo faktycznie książka rozpoczyna się dość pokracznie i trudno połapać się co właściwie autor miał na myśli, pisząc o wszystkim i o niczym jednocześnie, w taki sposób, że po kilkudziesięciu stronach nie możesz się połapać kto z kim jak i dlaczego. Jakiś facet, jakaś dziewczyna, jakieś tabletki, węże, żona – nie żona co to tylko leży i słucha jakichś muszelek (wtf?). Później jest lepiej – akcja zaczyna mieć ręce i nogi, zaczyna łapać skrawki sensu – dokładnie tak, jak życie głównego bohatera. Bo wiedzie on życie niby poukładane, niby udane, niby porządne, dobre, właściwe – ale tylko NIBY. Nic w nim bowiem nie ma sensu – ani ta żona, której właściwie nie zna, ani ten dom, którego nie lubi, ani praca, której w zasadzie nie rozumie. Palić lubi, wiadomo, ale w sumie dlaczego? Nie wiadomo. Żyje i nie żyje jednocześnie w tym bycie – niebycie. W końcu jednak spotyka dziewczynę, która zadaje mu dziwne pytania – jakby samo to, że z nim rozmawia, nie było wystarczająco dziwne – np. o to, czy wie jak pachną jesienne liście, albo czy wie, że mlecz może nam powiedzieć, czy jesteśmy zakochani. Dziewczyna jest zupełnie inna od ludzi, których zna, przede wszystkim wydaje się prawdziwsza i intrygująca. Ona to otwiera Montaga na prawdziwe życie, na pytania, rzuca ziarno, które zaczyna kiełkować i rozpychać w pustce, którą nosił do tej pory z dumą. A on, a właściwie jego ciało, opiekuje się tym ziarnem, tym nowym sobą, którym się staje właściwie obok siebie – niezupełnie ze swojej woli.

Moim ulubionym fragmentem tej książki jest rozmowa Montaga z kapitanem straży – Beattym, a właściwie monolog kapitana, który tłumaczy mu, dlaczego palą książki. W zasadzie nie o książki tu chodzi, tylko o to, co ze sobą niosły, o ten „kaganek oświaty”, idee, pomysły. Sama strasznie byłam tego ciekawa – no bo w sumie dlaczego? Wiemy już, jako czytelnicy, że świat przeobraził się w wizji Bradbury'ego w jedną pustą, kolorową papkę (co dzieje się także i na naszych oczach), że ludzie praktycznie ze sobą nie rozmawiają, nic nie wiedzą, chociaż zewsząd atakowani są głośnymi potokami słów, niczym się tak naprawdę nie interesują – ale tak jest dla nich lepiej. Spokój ducha – to najwyższa wartość. Żyją w wyimaginowanym świecie pełnymi wyimaginowanych ludzi żyjących na ekranach ścianowizorów, których przywykli zwać swoją „rodziną”. Rodzina często się kłóci i często coś robi, zawsze głośno i zwracając na siebie całą uwagę domowników, tylko nigdy nie wiadomo o co i dlaczego. Ludzie fascynują się tym lichym życiem na ekranach, bo mają już umysły tak poszatkowane, tak wyprane, że nie umieją dociekać – i nie chcą, bo po co? Tak jest łatwiej. Przyjemniej. Lepiej. Wiemy też, że w świecie przedstawionym nie ma żadnych relacji międzyludzkich – nie ma prawdziwych rodzin, kochających swoje dzieci rodziców, nie ma przyjaźni a małżeństwa nie pamiętają nawet, kiedy i jak się poznali – ale są ze sobą, wgapieni w ścianowizory nie zauważają siebie nawzajem, nie zaprzątają sobie tym głowy. Wiemy, że życie łatwe i przyjemne, pozbawione rozterek, za to przepełnione rozrywką, tylko pozornie jest szczęśliwe – zadziwiająco wiele osób popełnia samobójstwa, dzieci się zabijają nawzajem, ale o tym się w ogóle nie mówi – wiadomo dlaczego. To wszystko już wiemy, ale o co chodzi z tymi książkami? Początkowo pojawiały się lakoniczne informacje, że książki są zagrożeniem, bo niosą cierpienie – no dobra, ale to o co chodzi, ludzie przecież sami wiedzą co im pasuje a co nie, słabe to wytłumaczenie dla palenia książek. I dopiero podczas tego monologu Beatty'ego zrozumiałam z czego wyniknął ten całkowity zakaz czytania i potępienie literatury jako takiej. Otóż wyniknął z poczucia niższości nieczytających, albo czytających książki słabe. Jakim cudem?

Przypomnijcie sobie czasy szkolne. Wiadomo że szkoły w Polsce nie są aż tak jaskrawe jak w Stanach, gdzie gwiazdami zawsze są kapitan szkolnej drużyny i główna pomponiara, ale i u nas jest to zauważalne – intelektualiści nie mają zbyt wiele szans na kariery szkolne. Kujon, chwalipięta, lizus – wszyscy słyszeliśmy te określenia. Czytasz książki? Ale po co? Lepiej pograć w piłę, iść na imprezę, na shopping. Sport, sport, sport – nawet dzisiaj kładziemy nacisk na sport, jakby był najważniejszy na świecie. Bo nam dzieci tyją! No tyją, ale i głupieją! Nie mówmy o tym, jak w książce Bradbury'ego, nie mówmy o tym, udawajmy, że problemu nie ma. Zresztą, co ja tu piszę o szkole, przypomnijmy sobie jakąkolwiek dyskusję o czytelnictwie, w której braliśmy udział. Z pewnością posypało się trochę komentarzy, że jak to tak, że nie można dzielić książek na lepsze i gorsze, że ważne, żeby w ogóle czytać (co jest według mnie wierutną bzdurą swoją drogą). I takie właśnie postawy – ludzi, którzy nie chcą czuć się gorsi od tych, którzy czytają literaturę dobrą, uczniów, którzy nie chcą czuć się gorsi od dzieci czytających i dostających lepsze oceny, doprowadziły do sytuacji, którą i obecnie obserwujemy – wysypu tworów książkopodobonych, tabunów Mrozów, Bond i innych pisarzyn, którzy tworzą książeczki łatwe i głupie, by ludzie, nie wysilając się zbytnio, nie czuli się gorsi od tych kujonów, których nie lubili w dzieciństwie. „Nie ważne co czytasz, bylebyś czytał” to hasło, które działa na mnie jak czerwona płachta na byka i to hasło, które stało się zaczątkiem upadku świata, jaki znamy. Świat w tej powieści poszedł o krok dalej, nawet te „książkopodobne cosie” przestały już spełniać swoją rolę, ludzkość niewystarczająco była „równa”. Literatura więc, tak jak i teatry, filmy i inna kultura została zakazana. Większość nie chciała czuć się gorsza od mniejszości, więc wprowadzono prawo, które niwelowało problem – nie można było już dzielić ludzi na lepszych i gorszych, wszyscy byli równi, jednakowo głupi i jednakowo puści.

I to właśnie najbardziej do mnie trafiło, najbardziej mną wstrząsnęło – bo dzieje się to tu i teraz. Ileż razy słyszeliśmy, że czytanie to nic takiego. Że to zwykłe hobby, a chwalenie się przeczytaniem jakiejś dobrej książki jest w złym guście. Oczywiście możemy rzucić od niechcenia uwagę, że się przeczytało Mroza i że spoko książka, bo się szybko czyta – znajomi pokiwają głowami, „spoko” powiedzą i będzie ok. Ale opowiadanie o tym, że się męczyło, dajmy na to, biografię Lenina przez kilka tygodni, bo się chciało zrozumieć powieść, wniknąć w nią i wyłapać z niej każde, nawet najmniejsze skrawki wiedzy, i że było chwilami ciężko, ale warto, i się jest dumnym, że się w końcu tę książkę zmęczyło – o, co to, to nie. „Przestań być snobem. I co, myślisz, że jesteś od nas lepszy? Żałosne. Wielkie mi osiągnięcie, też mi coś. Weź się nie ośmieszaj.” Czyż nie jest tak? Ależ jest, i dlatego ta książka jest tak przerażająca. Tak dobra. Tak trafna. Co nie znaczy, że jest bez wad.

Wad ma, wbrew pozorom, sporo. Przede wszystkim, o ironio, autor nie uciekł przed tym, co tak negatywnie opisywał w swojej powieści – przerostu formy nad treścią. Książka ta nie jest długa, a fakt, że jest w niej mnóstwo opisów, infantylnych metafor (zimny jak lód, gorący jak ogień ;)) i głupotek w stylu Paula Coelha, wiele o niej mówi. Czasami naprawdę ma się wrażenie, że autor bredzi, sam gubi się w swoich myślach i przelewa je do powieści bez większego składu, byleby by było wrażenie głębi i artyzmu. Bywa infantylnie i dziecinnie, bywa nawet bzdurnie – ale z reguły jest porządnie. Zdarza się kilka perełek (tak jak np. w rozmowie Montaga z Beattym, albo w scenie z koleżankami żony), dla których zdecydowanie warto przeczytać tę książkę. Warto, by w porę się opamiętać, by zauważyć, co robimy źle, co jest nie tak w dzisiejszym świecie literatury. Zakończenie powieści też przypadło mi do gustu – otwiera właściwie nowy rozdział, którego jestem ciekawa – trochę szkoda, że nie powstałą kolejna część, przeczytałabym mimo wielu zastrzeżeń do stylu i języka, jakim posługuje się Ray Bradbury.

Podsumowując, idealnie nie jest, ale po książkę sięgnijcie – nie zabierze wam wiele czasu (jeden dzień maksimum), a warto. Warto jak jasna cholera.


Alicja

5 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page